Zrozumieć Niedzielę Palmową Męki Pańskiej


We współczesnym obyczaju liturgicznym niedziela rozpoczynająca Wielki (albo Święty) Tydzień jest niezwykle popularna. Wówczas niemal wszyscy, nawet ci, którzy rzadko pojawiają się w kościele, biegną z zapałem przed ołtarz, trzymając w rękach zielone gałązki. Co ich tak ponagla? Czy tylko widoma teatralność obrzędów, symbolika i najróżniejsze zwyczaje okalające jak wieniec tę wielkopostną uroczystość? Zapewne. Ale być może intuicyjnie wyczuwają też, że chodzi o coś bardziej zasadniczego, mianowicie o duchowe odczucie, że droga krzyżowa życia doczesnego już teraz otwiera na spotkanie ze zmartwychwstałym Chrystusem. Że religia nie jest czymś marginalnym, lecz stanowi konstytutywny obszar istnienia, bez którego trudno sensownie przeżywać codzienność. Że ostatecznie, choćby nie wiadomo jakie atrakcje ofiarowywał świat, nie są one w stanie zaspokoić najintymniejszych ludzkich pragnień. Historia człowieka, bez włączenia w nią ziemskich dziejów Jezusa, byłaby okrojona z nadprzyrodzonej głębi, pozbawiona nadziei na osiągnięcie wiecznego szczęścia, byłaby boleśnie dramatyczna. Nic przeto dziwnego, że osoby wrażliwe na konfesyjny styl bycia starają się nie zrywać całkowicie swych powiązań z Kościołem i liturgią.


Początek Wielkiego Tygodnia

Niedziela Palmowa to właśnie doskonała okazja, by wewnętrznie wejść w najbardziej kluczowe wydarzenie z życia Chrystusa i przygotować się do przeżywania tajemnicy zmartwychwstania. Jej początków trzeba szukać w Jerozolimie w IV wieku. Wówczas — jak opisuje niestrudzona pątniczka zwana Egerią, pochodząca, według przypuszczeń badaczy, z Półwyspu Iberyjskiego — organizowano procesję z Betanii do Jerozolimy, do Bazyliki Anastasis. W niedzielę po południu cały lud wchodził na Górę Oliwną, to jest do kościoła w Eleona. Odmawiano hymny i antyfony. Później odczytywano ustęp z Ewangelii o tym, jak dzieci z gałązkami i palmami wybiegły naprzeciw Panu, mówiąc: „Błogosławiony, który przychodzi w Imię Pańskie”. Po czym wędrowano pieszo, powoli, aby się zbytnio nie zmęczyć, trzymając w rękach gałęzie palmowe bądź oliwkowe, przez całe miasto do Anastasis, gdzie pod wieczór odbywały się nieszpory (lucernare) oraz modlitwa przy krzyżu (Egeria, Pielgrzymka do miejsc świętych, 30-31). W ten sposób okazywano znaki radosnego powitania Chrystusa, gotującego się na zbawczą śmierć.

Po jakimś czasie procesje zyskały uznanie na Wschodzie, następnie w Hiszpanii, Galii (VII i VIII wiek) i w Rzymie (X wiek). Zaczęto wzbogacać je najróżniejszymi detalami o ekspresyjnych formach. Niesiono krzyże, księgę Ewangelii — symbol Chrystusa albo Najświętszy Sakrament; biskup wjeżdżał do Świętego Miasta, siedząc na osiołku, błogosławiono palmy, czytano opis męki według św. Mateusza, przerywając lekturę po słowach: „I oddał ducha”, by chwilę trwać w milczeniu.

W zależności od miejsca i czasu w odmienny sposób układały się owe kanony ceremoniału. W każdym razie w XI wieku treści nawiązujące do męki Pańskiej związały się ze zwyczajem niesienia palm, euforycznego okrzyku Hosanna czy śpiewu hymnu Teodulfa i ustaliła się nazwa Niedziela Palmowej, czyli Męki Pańskiej. Radość z faktu, że możliwe stało się zbawienie, zespoliła się więc z trudem akceptacji cierpienia pojmowanego jako konieczny element etosu chrześcijańskiego. Rozważmy niektóre znaczenia wskazanej jedności.

Przez śmierć do życia

Wiara, która za wszelką cenę próbuje zachować życie, odrzuca nawet miłość, by nadal trwać, staje się egoizmem. Godna i autentyczna wiara pociąga za sobą (w miłości) oddanie całego siebie — czy to Bogu, czy bliźniemu. Niewątpliwie, taki „uczynek” może stać się dla człowieka źródłem cierpienia, a nawet śmierci; śmierć jest zresztą wpisana niejako w istotę tego aktu, zawsze bowiem jest to rezygnacja z własnego ja. A każdy z nas niestrudzenie trzyma się samego siebie, swoich zapatrywań, rozumień rzeczywistości. Pozbyć się własnej ślepoty jest nadzwyczaj trudno. Jednak w Niedzielę Palmową Męki Pańskiej jesteśmy poniekąd zobowiązani do ujawnienia, że chcemy być gotowi do uczestnictwa w tym wszystkim, co było udziałem samego Jezusa.

Najpierw jednak wypowiadamy Credo – treści podane przez Kościół do wierzenia. Że Bóg stworzył świat, posłał swego Syna Jezusa, by wybawić świat z grzechu i odsłonić szansę wejścia w tajemnicę zmartwychwstania, przebóstwienia, życia na wieki w blasku Bożej miłości. I do tego dogmatycznego wymiaru dodajemy swoje zaufanie i intymną, bezinteresowną adorację. Miłość jest bowiem albo postawą bezinteresowną, albo jej nie ma wcale. Wszelka użyteczność w miłości prowadzi do jej śmierci, a tym samym do śmierci chrześcijaństwa. Jezus zjawia się w naszych sercach jako Ten, którego pragniemy, nie zaś potrzebujemy. Potrzebuje się dla siebie, dla zaspokojenia własnych potrzeb i emocji, natomiast pragnienie polega na tym, że się chce, aby drugi istniał dla niego samego, nie zaś dla nas czy dla mnie.


Zostaliśmy wykupieni drogocenną krwią Chrystusa

Idąc z naręczem palm, uznajemy w Jezusie zapowiedzianego Mesjasza, chylimy czoło przed Boskim Majestatem. Ten gest – widomy znak odkrycia rzeczywistej tożsamości Jezusa – uwielbienia i uszanowania pomoże nam oddalić smutek i niepewność. Sprawi, że pozbędziemy się stresujących wahań. Przyjmiemy pokornie wszystkie zamiary Boże, jakie już się wobec świata i nas spełniły i jakie jeszcze się zrealizują. Rozpoznamy, że Wielki Post umożliwia przyjrzenie się motywom, które określają barwy naszego postępowania szlakami wyznaczonymi przez Boga. Wiemy przecież, że błogosławiony wymiar Pasji przez wielu ludzi na świecie nie został w ogóle zauważony, a w wielu przypadkach po prostu wyśmiany.

Chrystus jednak podjął Pasję, aby w jej mroku nastąpiło odrodzenie całej kosmicznej rzeczywistości. Jego wybór – także z ludzkiego punktu widzenia – wydaje się najbardziej „pojemny”, bezkompromisowy, rozstrzygający. Nic bardziej cennego nie można ofiarować innym, jak egzystencję przeszytą cierniem i straszliwą boleścią. Miłość zdolna do takiego (właściwie niewyobrażalnego) czynu, musiała być miłością absolutną, miłosierną, niesamolubną.

W tradycjach hebrajskich funkcjonowało pojęcie odkupienia, sprowadzane do sytuacji przynoszenia komuś ratunku czy chociażby wykupienia więźnia z niewoli. Rozumiano wszakże, iż ostatecznym wybawicielem z wszelkiego zła i śmierci jest Bóg. W Nowym Testamencie zapisano ukształtowaną już religijnie świadomość, że Chrystus odkupił ludzkość przez swoją śmierć. Czytamy: „Wiecie bowiem, że z odziedziczonego po przodkach waszego złego postępowania zostaliście wykupieni nie czymś przemijającym, srebrem lub złotem, ale drogocenną krwią Chrystusa, jako baranka niepokalanego i bez zmazy” (1 P 1,18-19). Wszak sam człowiek poprzez grzech osłabia możliwości swej natury i traci szansę czynienia dobra.

Musimy zatem podejmować ciągły znój, aby przynajmniej umniejszać owe negatywne skłonności oraz otwierać się na łaskę (gratia) wzmacniającą naszą wolę i rozum. Św. Tomasz z Akwinu wskazywał, że Chrystus naprawia i wspomaga całe wyposażenie ludzkiej osoby, a następnie to wszystko, co przynależy naturze. Chrzest znosi winę za grzech pierworodny, jaka stała się udziałem ludzkości, i karę, jaką była niemoc widzenia Boga, choć niedogodności ziemskiego życia pozostają, gdyż zostaną definitywnie oddalone dopiero dzięki chwalebnemu zmartwychwstaniu Jezusa.


Uczcić procesyjnie zbawczą ofiarę

Jednak powinniśmy pamiętać, że uczestnictwo w uroczystej liturgii i procesji pociąga za sobą ważne konsekwencje. Pozostaje nade wszystko znakiem autentycznego opowiedzenia się po stronie Boga, wyznania królewskości Mesjasza i akceptacji kenotycznej (kenoza – ogołocenie, uniżenie, odarcie, upokorzenie) drogi, podjętej przez Chrystusa, a prowadzącej do zbawienia świata. Ta wielka religijna nadzieja wiąże się z tajemnicą drogi krzyżowej, z sensem cierpienia i śmierci oraz z koniecznością stałego nawracania się. Włącza w wielkopostny projekt życia, nierozdzielnie zjednoczony z chrześcijańskim światopoglądem. Co nie znaczy, że mamy pragnąć bólu i grozy. Mamy tylko przyjmować Chrystusa takim, jakim w istocie jest, czyli patrzeć na rzeczywistość w blasku Jego cierpiącej i łaskawej miłości.

Udział w tej liturgii potwierdza zasadniczy fakt: w naszym życiu może zdarzyć się niezawinione cierpienie, zabójcza boleść, krzyż. Chrześcijanin nie powinien odwracać głowy i serca od takiego egzystencjalnego szlaku. Gdyby tak czynił, wówczas nie mógłby nazywać siebie naśladowcą Mistrza, ani – tym bardziej – uznawać się za Jego ucznia. Samo zaś uczestnictwo w procesji byłoby swego rodzaju oszustwem, pustym gestem. Ale nie jest czymś łatwym zgodzić się na cierpienie, szczególnie osoby umiłowanej. Fryderyk Nietzsche stanowczo twierdził, że chrześcijaństwo gloryfikujące cierpienie i „Boga na krzyżu” zasługuje wyłącznie na zlekceważenie i odrzucenie. W etycznej przestrzeni, jaką buduje, nie sposób bowiem ożywić idei ziemskiej potęgi. A tylko ona jest w stanie wykreować nową kulturę i nową „religię”, na gruzach starych wartości.

Przywołane poglądy nie mają na szczęście żadnego poważnego znaczenia, przynajmniej dla uczestników procesji Niedzieli Palmowej. Oni wiedzą, że czczą zwycięstwo Chrystusa nad grzechem oraz śmiercią, budując z dnia na dzień swój osobowy portret, z nadzieją, że jego ostateczne wypełnienie nastąpi wraz ze wzrostem Bożej miłości w każdym z nich. Uświadamiają sobie również, że radość i cierpienie to konieczne strony życia, że Jezus nie zatrzymuje się nad śmiercią jako nad jakąś katastrofą. Patrzy poza nią i wskazuje na zmartwychwstanie. Nie zaprasza do żadnego innego świata, nie patrzy z oddali, nie przekonuje, że będziemy żyli w jakimś nowym stanie, w jakiejś cząstce kosmicznej rzeczywistości. Mówi jedynie: każdy dobry gest woli, praca przynoszące owoce będą – mocą zmartwychwstania – przeniesione w szczęście wieczności.

To wcale nie nazbyt zawiły paradoks: zmartwychwstanie cały świat, gdyż wszyscy jesteśmy utkani z ziemskiego materiału. Jakże Bóg miałby nas wydzielić z naturalnego środowiska, w jakim żyjemy? Czułość, intymność, nasze przebóstwione ciało, poszukiwania, błądzenia i niepewności – dosłownie wszelka całość niewypływająca z egoizmu będzie zachowana w wieczności. Im silniej zaufamy miłości tych, których Bóg do nas posłał, tym bardziej będziemy potrafili stracić swe życie, aby je w ten sposób zyskać. Nie wolno nam kurczowo trzymać się świata. Umieranie to droga z tego życia do życia przyszłego. Musimy ją przebyć teraz, a nie u kresu swego ziemskiego żywota. Trudno dokonać tego samotnie, ale dzięki miłości tych, którzy do każdego z nas zostali posłani, możemy oddalić swój lęk i pozwolić zaprowadzić się do nowej krainy bytu.

A co to znaczy – powtarzam za ks. Januszem Pasierbem – kiedy taka osoba jest przybita do krzyża, kiedy to jest Jezus, bezbronny, bezsilny wobec świata, wymagający od nas, abyśmy umarli dla siebie, by żyć z Nim? To zmienia każde włókno naszego życia i rozumienia rzeczywistości. Chrystus bowiem kocha niesamolubną miłością, pozbawioną krzty egoizmu, a przez to umożliwia nam rozpoznanie istoty ludzkiej miłości. Bo w niej jest zawsze element dobrowolnej rezygnacji z własnej wolności, bo otwieramy się na inną osobę, z jej odmiennymi od naszych pragnieniami, marzeniami czy potrzebami. Czegoś trzeba sobie odmówić, trzeba wybierać, kiedy się kocha.
Po stronie słabości

Ta Jezusowa miłość podpowiada też, że być z Bogiem – znaczy znaleźć się po stronie Jego niemocy i Jego słabości. On nam niczego, w sensie ziemskim, nie obiecuje, nawet poczucia siły, nawet świadomości, że postawiliśmy na dobrą kartę. Do końca będzie tak samo ciemne to, co jest przed nami, tak, jak było do tej pory. Spójrzmy na Chrystusa. Przez kilka lat był ogromnie aktywny: głosił kazania, nauczał i pomagał, był stale otoczony wielkimi tłumami i ciągle przenosił się z miejsca na miejsce. Ale w Ogrodzie Getsemani został wydany tym, którzy nie cierpieli Jego i Jego słów. Został wydany, by stać się obiektem działań innych ludzi. Od tej chwili Jezus nie podejmował już żadnej inicjatywy. Już niczego nie robił, wszystko czyniono Jemu. Został aresztowany, wyszydzony, torturowany. Tajemnicą życia Jezusa było to, że wypełnił swoją misję na ziemi, poddając się temu, co zrobili Mu inni. Nasze życie, jeżeli jest przeżywane w duchu Jezusa, dokona się w podobnego rodzaju zależności. My także musimy przejść od aktywności do „pasji”, od sprawowania kontroli nad sobą do bycia zależnym, słowem: od życia do umierania.

Niedziela Palmowa Męki Pańskiej zawiera w swej głębi powyższe rozpoznania. Podpowiada słowami anonimowego autora z IX wieku, że niosąc gałązki palm, niesiemy ślady ukojenia bólu. Palma zaś, choć ma twardy pień, posiada wspaniałą koronę, czym pokazuje, że przez twardość życia mamy się wznosić ku piękności ziemskiej ojczyzny, manifestując w codziennym postępowaniu moc miłosierdzia. Nie wyglądajmy ziemskich uciech, ale dobra i piękna. A śpiewając Hosanna na wysokości, będziemy w istocie mówili: „Zbaw nas Ty, który jesteś zbawieniem na niebiosach”.

ks. Jan Sochoń
Msza Święta nr 03/2015

Powiązane zdjęcia:

Możesz również polubić…

Pasek dostępności